Do Doliny Pankisi jeździło się często.
Kilka wiosek pośród masywu Kaukazu Północnego, połączone z pozostałą częścią Gruzji jedną szosą. Osiedliło się tam kilkadziesiąt rodzin czeczeńskich, w większości uchodźców z czasów drugiej wojny czeczeńskiej. Czeczenia leży ot, zaraz za górami. Dwa dni drogi przez łańcuch Kaukazu Północnego – dzień konno, a kiedy koń już nie pójdzie, drugi dzień pieszo – i zaczyna się Dagestan, a zaraz dalej Czeczenia. Tak samo przez góry jedzie się z Czeczenii do Gruzji – najbliżej będzie właśnie do Doliny Pankisi, zresztą tradycyjnie muzułmańskiej, w odróżnieniu od prawosławnej większości kraju.
To znaczy dawniej tak się podróżowało, teraz linii granicznej strzegą oddziały rosyjskie.
Uchodźcy oczywiście nie są obywatelami Gruzji, a co za tym idzie, nie przysługuje im praktycznie nic – ani opieka medyczna, ani szkoła dla dzieci. Dzieci czeczeńskich zresztą jest dużo, blisko 150.
Biuro UNHCR (Wysokiego Komisarza ONZ do Spraw Uchodźców) od lat stara się pomóc tym rodzinom. Finansuje rosyjskojęzyczne klasy dla dzieci czeczeńskich, utworzyło równoległy system opieki medycznej, otworzyło ośrodek wiejski, uruchomiło zajęcia artystyczne, sportowe, kursy zawodowe dla młodzieży. Są granty na rozwój drobnej przedsiębiorczości: zwykle kilkaset dolarów, czasem trochę więcej, wystarczy tutaj na otwarcie sklepiku czy warsztatu zapewniającego utrzymanie rodzinie.
Jako wolontariusz UNHCR odpowiedzialny za te projekty znałem tych wszystkich ludków – i zawsze byłem pełen podziwu dla ich energii i zapału. Niektóre z tych mini-przedsiębiorstw bowiem rozwijają się naprawdę fantastycznie. Taki Anzor na przykład uruchomił znakomicie prosperujący warsztat stolarski, a później też produkujący okna z PCV, zatrudniając czterech innych uchodźców. Ramzan z kolei wyspecjalizował się w pszczelarstwie – zajęciu bardzo dochodowym w Gruzji, gdzie czysty miód górski ceniony jest jako lekarstwo.